Za zakrętem rzeki

(fragment)

– Daleko jeszcze?

– Jeszcze kwadrans i będziemy na miejscu.

– To samo mówiłeś przed godziną. I dwie godziny temu też to mówiłeś.

– Wytrzymajcie jeszcze trochę. Już blisko.

– Idziemy już cały dzień, kurwa, mam tego dość!

A gdyby tak złapać go za grdykę i wdusić mu ten skrzekliwy głos w głąb gardła. Tam, skąd wydobywał się co parę minut, przyprawiając mnie o wściekłość. Patrzę na swoje palce, opuchłe od długiego marszu. Mat został z tyłu, przynajmniej on nie narzeka. Przeklęte staruchy.

– Czekaj, odpocznijmy chwilę. Słyszysz?! – głos Małego kąsa mnie teraz w tył głowy. Stanął, więc i ja zatrzymuję się, zaciskam pięści.

Sapanie Mata słychać z daleka. Powoli zbliża się do nas, brnie przez mokry piasek. Potknął się o suchy korzeń, o mało nie upadł, głupek. Ledwo zdołał złapać równowagę.

– Ej, panowie, chyba wystarczy na dzisiaj – dyszy. – Słońce niedługo zajdzie.

– No, właśnie! A on wciąż gada, że mamy iść dalej.

Mat usiadł na kamieniu, głęboko zarytym w odsłoniętym dnie rzeki. Patrzy pytająco.

– Tu nie jest dobrze?

– Minęliśmy już z dziesięć świetnych miejsc, ale wciąż mu coś nie pasuje – Mały przymierza się do kamienia Mata, wypinając z wysiłkiem swój chudy tyłek, celuje na oślep. – Czego on właściwie szuka?! Posuń się.

– Gdzie się pchasz? Znajdź sobie własny.

– Posuń się, nie bądź świnia. Nogi mnie bolą.

Siedzą na tym głazie, przytrzymując się nawzajem w pasie, jak dwa zakurzone gawrony i gapią się na mnie. Mat zdjął kapelusz i teraz znad jego głowy unosi się delikatny obłoczek pary. Szybko roztapia się w zimnym powietrzu. Chucham ukradkiem, ale nic nie widać. Oddycham głęboko i czuję jak zapach rzeki wypełnia płuca.

– Nie możemy zostać tutaj? – Mat przetarł poczerwieniałą twarz palcami i strzepuje z rozmachem krople potu za siebie. – Jest rzeka, jest piasek. Wszystko, jak trzeba.

– I krzaki są. Nie trzeba będzie daleko chodzić.

Mały wyciąga rękę w kierunku zarośli, pokazuje. Jego wyciągnięty palec tkwi w powietrzu jak nadłamany patyk.

– Daj spokój.

– Mam chory pęcherz. Gdybyście musieli latać co pięć minut do kibla, to nie byłoby wam do śmiechu, głupki.

Patrzymy na krzaki, porastające brzeg nad naszymi głowami. Wyobrażamy sobie pomarszczone jądra Małego, dyndające w zaroślach jak dwie suszone gruszki i śmiejemy się z tego odsłoniętego przez suszę kawałka dna rzeki jak dwaj weseli topielcy.

– Nie daj Boże, żeby ktoś to zobaczył! – rechoczemy.

– Stoi sobie, ciurka po kropelce, aż tu nagle…

– Wycieczka!

– Spływ sióstr urszulanek tratwami w dół rzeki.

– Całkiem by mu się zatrzymało.

– Co tam on. Pomyśl o siostrzyczkach.

– Dopiero by się potem odcięły od świata.

– Żywcem by się dały zamurować.

– Wyobrażasz sobie, jak płyną z piskiem przez wiry?

– Gdzie tam. Płynęłyby w milczeniu, z pobladłymi twarzami.

– A Mały pewnie z pośpiechu przyciąłby sobie napletek zamkiem od spodni, jak wtedy.

– Jezu, przestańcie – Mały marszczy brwi boleśnie na samo wspomnienie i swoim nadłamanym patykiem puka się w czoło. Gdy zauważam wyszczerzone w uśmiechu zęby Mata, powoli uchodzi ze mnie wesołość. On też przestaje się śmiać – być może zobaczył moje. Nie mamy już zbyt wiele zębów. Nawet gdy liczyć je wszystkie razem.

– No, to jak, Leo? Zostajemy tu?

Rozglądam się mimo woli. Miejsce nie jest najgorsze, ale gdzie mu do tego, które mam w sobie od dawna: na zakręcie rzeki żółta łacha miałkiego piasku, a w nim kamienie – żółte, białe, czarne, wszystkie obłe i dopasowane do ręki. Obok woda, tak przeźroczysta, że w rybich łuskach odbija się słońce. Dalej łąka, rzucona ukosem na pagórek. Niewielki sosnowy las. Pnie drzew lepkie od żywicy. Szeleszczą płatkami pomarańczowej kory. Często śniłem o tym miejscu. W moim marzeniu znajdywaliśmy je z radością, po krótkiej podróży przez wietrzny, letni dzień.

Teraz widzę tylko szary piach nad ołowianą rzeką. Głupie staruchy.

– Jak chcecie – mówię spokojnie i jestem zły, bo nie mam już ochoty namawiać ich do dalszej drogi. A może i ja się zmęczyłem, jeszcze nie wiem. Patrzę na kamień, na którym tkwią nastroszeni, ale tam nie ma miejsca dla trzeciego, więc siadam na piasku. Siadam długo i ostrożnie, aż w końcu czuję pod sobą chłodne dotknięcie i z ulgą prostuję nogi.

Spoglądam w górę. Oni oddychają z tyłu.

– No i co?

– Co robimy? Idziemy dalej?

– Zostajemy. Przecież chcieliście – odpowiadam spokojnie i udaję, że obserwuję wydarzenia na niebie. Latają tam jakieś ptaki, coś się przesuwa, ciemnieje i znika, ale nie widzę dokładnie, a nie chce mi się sięgnąć po okulary. Róbcie sobie, co chcecie, śmierdzące staruchy. Ja teraz siedzę na piasku nad rzeką i mam was gdzieś. Dobrze byłoby wyciągnąć się na wznak i mieć przed sobą tylko puste niebo, ale wiem, że jak tylko się położę, zaraz dopadnie mnie kaszel. Zimny dotyk ziemi sięga coraz wyżej. Zaraz trzeba będzie wstać. Ale do tego czasu róbcie sobie, co chcecie. Beze mnie nie zdołacie nawet wrócić tam, skąd przyszliście.

– I można by coś zjeść, prawda, Leo?

A prawda, mój drogi Mały. Wiem, że chętnie byś coś zjadł.

Od dziecka był najchudszy z nas, ale choć pożerał wszystko, co tylko wpadło mu w ręce, niepozorniał coraz bardziej. A im więcej jadł, tym szybciej zlewał się z coraz śmielej otaczającym go światem. Na przerwach żebrał o kanapkę, wymieniał miniaturki samochodów na owoce lub kręcił się przed cukiernią, nie spuszczając z oka ciastek za szybą. Kiedyś za jedną marną drożdżówkę oddał sfatygowany egzemplarz „Playboya”, który świsnął jakiejś bliżej niewyjaśnionej francuskiej ciotce. Ledwo zdążyliśmy się rozsmakować w pierwszych erotycznych marzeniach, a już cudowna brama do zakazanego świata zatrzasnęła się bezlitośnie z powodu żarłoczności Małego. Długo nie mogliśmy mu darować tej haniebnej transakcji. Tęskniliśmy po nocach za naszymi papierowymi kochankami. Moja była mulatką ze strony czternastej. Dałem jej na imię Liza. Kutas. Nigdy nie potrafił trzymać na wodzy swoich namiętności.

To samo było z rowerem. Sam nigdy go nie miał, więc za krótką przejażdżkę gotów był odstąpić własną matkę, dorzucić do tego boleśnie dojrzewającą siostrę oraz kieszonkowego ratlerka, który pasjami kopulował w przedpokoju z brązowym półbucikiem. Ale tylko szaleniec pożyczał Małemu rower, bo ten, zamiast po uzgodnionych dziesięciu minutach, zwykle wracał na drugi dzień. Gdy pojawiał się w końcu zmęczony, przesiąknięty wiatrem i szczęśliwy od zabłoconych butów aż po białka oczu, zdawało się, że pod jego czerwoną wiatrówką jeszcze drgają skrzydła. Nawet jeśli wówczas dostawał pięścią w nos, wykrzywiał tylko w uśmiechu zakrwawione wargi i nieznacznie sprawdzał kciukiem, czy górne jedynki są na miejscu. A po kilku dniach, gdy zeszła opuchlizna i zniknęły siniaki, szukał nowej okazji. Z moim rowerem zniknął na całe trzy dni. Wiedział, że go nie uderzę.

A teraz chciałby coś zjeść. Zagaduje mile. Zmienił się na zewnątrz, wysechł i popękał jak stare drewno, ale w środku wciąż taki sam.

– No, Leo, nie złość się.

– Tak jest, stary, daj spokój. Jesteśmy razem, czy nie?

Poczułem na ramieniu krótkie dotknięcie. To musiał być Mały. Ciężka łapa Mata nie byłaby tak delikatna. Od czasu, gdy wypuścili go z wojska, gdzie zadekował się przy kuchni, okropnie przytył. Ze zdumieniem patrzyliśmy wtedy, jak sięga po taboret, aby zawiązać sobie buty. W miarę upływu lat poszerzał się coraz bardziej, aż w końcu przestaliśmy to zauważać.

– Jutro możemy dalej szukać tego twojego miejsca. Dzisiaj trzeba odpocząć. Idziemy od rana.

(…)