I zagrzebiemy się w piasku
(fragment)
– Czego tu?
– Co?
Cisza. Znieruchomienie. Tylko szelest oceanu.
– Aleś podskoczył ze strachu. Aż cała łódź się zatrzęsła.
– Nie wiedziałem, że tu zajęte.
– Teraz już wiesz.
Trzeba iść, czy można zostać? Tylko szelest oceanu.
– Ognia masz?
– Nie.
– To źle.
Fale bezsilnieją się na piasku, wiatr kąsa coraz głębiej.
– Pada jeszcze?
– Siąpi.
– Siąpi czy nie siąpi, przemoczyć może, co?
– Tak.
Deszcz wciąż moczy od pasa w dół, bo kawał ciała wystaje poza łódź, odwróconą do góry dnem.
– I co, długo jeszcze tak będziesz klęczał z wypiętym tyłkiem?
– Nie wiem. Mogę wejść?
– Trzeba było zapytać od razu.
Wciąż nie wiadomo czy można zostać, czy lepiej iść. Ale dokąd iść, to ostatnia łódź, dalej tylko dzika plaża. Kołysze barkami niezdecydowany, krótki dreszcz ześlizguje się w dół wygiętych pleców.
– No, właź!
Szybko wchodzi do środka, sadowi się na dziobie, a może na rufie – trudno powiedzieć, bo ciemno jak diabli. W każdym bądź razie jak najdalej od tamtego szorstkiego głosu, w ciasnym kącie, gdzie gęstnieje zapach starego drewna.
– Nowy, co?
Może i nowy. Trzydzieści sześć lat mignęło jak iskra. Jaskrawy ślad w powietrzu szybko znika.
– Rozmowny to ty nie jesteś. Zasłoń szparę, bo wieje spod burty.
Szelest w ciemności, na wyciągnięte nogi spada coś miękkiego. Wyciąga rękę i chwyta kłąb materiału. Zapach oleju albo benzyny. Drażni nozdrza, gdy utyka szmatę w szparę między piaskiem a kadłubem łodzi.
– Łódź jest moja. Mówią na mnie Pieter, zapamiętaj.
– Pieter.
– Tak. Jeśli pada, to możesz wejść pod dowolną łódź, takie jest Prawo Plaży. Tyle, że trzeba zapytać.
– Nie wiedziałem.
– W ogóle mało wiesz. I nie masz ognia. Co za pożytek z ciebie?
– Pójdę, jak tylko przestanie padać.
– Honorowy, co? Nikt po tobie płakać nie będzie.
Kuli się w kącie, opiera głowę o deski i próbuje zasnąć, chociaż ciało drży z zimna.
– Jak będziesz taki hardy, to długo nie pociągniesz.
Tamten brzęka w ciemności, bulgocze płynem. Sapie, chyba zbliża się. Napięcie mięśni, bo nie wiadomo co teraz.
– Trzymaj.
Nic nie widać, tylko dotknięcie obcego ciepła zdradza, że tamten chyba wyciąga rękę.
– Trzymaj, mówię, bo się rozmyślę! Tylko nie wylej.
Znajduje na oślep rękę Pietera. Jest ciepła i sucha, a w jej wnętrzu tkwi metalowa butelka. Bierze łyk, nagle kaszel, ostry płyn żre usta. Pieter śmieje się chrapliwie.
– Co to jest, do diabła?
– Cokolwiek by nie było, za łapczywie się zabierasz do butelki, bratku. Łyknij jeszcze, bo tak dygoczesz, że łódź się zaraz rozleci. Pij, rozgrzeje cię.
Pije jeszcze, ostrożnie. Płyn pali gardło, ale rozlewa płomień po całym ciele.
– Dziękuję.
– Trochę mocne. Trzeba ostrożnie, jak ktoś mało wprawiony. Zapomniałem uprzedzić.
Znowu dotykają się rękami, gdy oddaje manierkę.
– Burbon?
– Lepiej nie wiedzieć, łatwiej przechodzi przez gardło – Pieter znowu śmieje się w ciemności. – A ciebie jak wołają?
Powiedzieć? Otwiera usta i zaraz zamyka. Nie, lepiej nie. Nie mówić. Zresztą tamtego już nie ma, więc nie ma też jego imienia. Teraz jest inny. Nowy.
– Niech będzie Nowy.
– Dlaczego Nowy?
– A dlaczego Pieter?
– No, malarz taki był. Słyszałeś o nim?
Pewnie Breughel. Pieter Breughel Starszy, genialny Flamandczyk o osobliwym poczuciu humoru. Przez możnych zwany Chłopskim, a przez przyjaciół – Uciesznym, bo uwielbiał straszyć swoich uczniów. Trzeba się mieć na baczności.
– Może. Nie pamiętam.
– Stary Morno powiedział kiedyś, że podobny jestem do tego Pietera. Ja tam nie wiem, nie znałem gościa. Stary wariat Morno mieszkał tutaj w okolicy. Woda zabrała go w zeszłym roku. A Pieter już został, na pamiątkę.
Pieter milknie na chwilę, deszcz korzysta z chwili ciszy i szeleści w ciemności.
– A wiesz, ten Morno też miał dryg do malarki. Popatrzył jak siedzimy przy ogniu na plaży, wygładził ręką piasek i malował palcem. Potem oglądaliśmy, dopóki ogień nie wygasł. Miał do tego rękę, szkoda słów. Ale rano nic już nie było. Wiatr rozwiewał wszystko.
– Dzisiaj też wieje nielicho.
– Znosiliśmy mu deski znalezione na plaży, kawałki kartonu, kiedyś nawet specjalnie dla niego ukradliśmy pudełko farb. Ale ten wariat Morno nie chciał nawet tego wziąć do ręki – uciekał i klął nas z daleka, jakbyśmy mu przynieśli worek skorpionów. Wolał piasek.
– Utonął?
– Poszedł sobie któregoś dnia w ocean. Powiedział, że już wystarczy i wszedł do wody. Najpierw do kolan, potem do pasa. Długo brodził, bo tu płycizna, ale w końcu zniknął.
– Nie zatrzymaliście go?
– Tu każdy może robić ze swoim życiem co chce. Takie jest Prawo Plaży.
Dobre prawo. Takie prawo może się podobać. Nowy mimo woli uśmiecha się w mroku.
– Chcesz wejść w ocean – wchodź. Chcesz skoczyć z klifu – ręce rozkładaj i leć. Byle cudzego nie ruszać.
(…)