Nora

(fragment)

Do licha, a więc była zajęta! Chyba, że się przesłyszałem – las był pełen odgłosów, więc mogło mi się tylko wydawać. Chwyciłem długą gałąź i znowu przysunąłem do dziury.

– Spierdalaj, mówię! – buchnęło znowu z wilgotnego wnętrza, a kij, wyszarpnięty mi z ręki, zniknął w jamie. Odskoczyłem, wetknąłem w usta skaleczony zadziorem palec. Wyciągnąłem drzazgę zębami i wyplułem ją ze złością.

Szkoda, wielka szkoda. Miejsce było doskonałe, lepszego jak dotąd nigdy nie znalazłem. Do ostatniej chwili nie było jej widać – nora była doskonale ukryta, miękko wtapiała się w naturalne zagłębienie terenu, porośnięte kępami tarniny i młodymi drzewkami. Prędzej można było wpaść do niej przypadkiem, niż ją zauważyć. Nasłuchiwałem napięty czekając na jakiś szelest, najlżejszy szmer, ale tamten siedział cicho. Wielka szkoda. Łzy napłynęły mi do oczu. Jedna oderwała się z policzka i kapnęła na suche liście. Drgnąłem, słysząc stuknięcie i zaraz uspokoiłem się, stwardniałem.

Ze zdenerwowania nie zdążyłem dobrze wsłuchać się w głos tego z nory. Słowa jeszcze brzmiały mi w uszach, lecz nie pamiętałem czy dźwięk był niski, czy raczej wysoki, czy brzmiała w nim wściekłość, czy strach? Krzyknął chrapliwie, gardłem pełnym śliny, czy miał suche usta? Do diabła, jak mogłem tego nie zauważyć, przecież to ważne! Barwa i siła głosu mogły dać jakieś wyobrażenie o przeciwniku, o jego sile.

Czasami jednak bywały wyjątki. Delikatny głos mógł dobywać się z wcale niedelikatnego ciała. Chwyciłem się odruchowo za bok na wspomnienie pewnego spotkania przed dwoma laty, które nauczyło mnie ostrożności. Blizna była tak gruba, że dało się ją wyczuć przez kilka warstw ubrania.

Co zrobić z takim głosem niewypowiedzianym, co z nim począć, co myśleć o nim? Wpaść do środka jamy, dźgnąć kijem na oślep, cisnąć kamieniem? O, gdyby w końcu trochę szczęścia, gdyby udało się przypadkiem trafić go w oko, albo przynajmniej w twarz! Zaraz przyszło mi do głowy, że być może on myśli o tym samym, więc schowałem się za szeroki bukowy pień.

Las ciemniał, niebo dogasało. Gdzieś w górze trzepotały liście. Były jeszcze gęste i mocno trzymały się gałęzi, ale wysoko w koronach drzew już czerwieniały liźnięcia nocnych chłodów. Dotknąłem językiem kropli żywicy, która zalśniła na korze. Miała ostry smak.

Chwyciłem gruby kij w rękę i podbiegłem do jamy.

– Ja ci, kurwa, pokażę! – ryknąłem donośnie. – Co to jest, co za „spierdalaj”, ja ci dam tu mordę wydzierać, psie!!

Krzyczałem, aż twarz mi drżała. Suchy pył unosił się drobinami ze ściółki i migotał w czerwonym powietrzu, gdy podskakiwałem, tupałem wściekle i pryskałem śliną. Na koniec cisnąłem kijem w krzaki obok jamy – tak, aby narobił jak najwięcej hałasu.

– Ty bydlaku, ścierwo! Ja tu jutro wrócę i dam ci po tej strupiałej mordzie, zobaczysz!! – charknąłem w kierunku jamy, a potem pobiegłem w bok, kopiąc badyle i rozrzucając igliwie. Biegłem coraz wolniej i coraz ciszej, aż w końcu miękko zdusiłem kroki. Jeszcze rzuciłem kamieniem daleko przed siebie, aby zachrobotał między drzewami, krzyknąłem zduszonym głosem, po czym wróciłem na palcach, lekki jak powietrze.

Przykucnąłem obok krzewów ponad jamą i oparłem się rękami o ziemię. Doskonała pozycja – umożliwiała celny i sprężysty skok. Za chwilę spadnę mu na kark i sięgnę do grdyki. Oddychałem ostrożnie przez otwarte usta, aby nie zdradzić się przypadkowym westchnieniem. Jakiś owad zaszeleścił w trawie i wszedł beztrosko między moje napięte palce. Rozgniotłem go powoli.

W norze w dalszym ciągu panowała cisza. Być może jest na tyle sprytny, że odczeka dłuższą chwilę, zanim odważy się wyjść i rozejrzeć. Nie szkodzi, nie ma pośpiechu. Siedź spokojnie, rozluźnij mięśnie. Niech twoje serce ucichnie i złagodnieje. Przecież słyszałeś, jak uciekałem. Moje wrzaski tylko upewniły cię w podejrzeniach, że boję się bardziej niż ty. Odgrażałem się po to, aby zachować twarz. Teraz wsłuchaj się w spokojne dźwięki lasu. Nie usłyszysz nic złego, nic cię nie zaniepokoi.

Mógłby już się ruszyć i wyleźć z tej dziury. Trzewia owada już zdążyły zaschnąć i ścięły się w zielonkawą błonkę na mojej skórze. Połyskiwała jak klejnot, gdy poruszyłem palcami. Zaniepokoiło mnie mrowienie w łydkach. Jeśli dłużej będę tkwił napięty jak cięciwa, nogi mi zdrętwieją i skok nie będzie już tak sprężysty. A przecież nie mogę dopuścić do tego, aby ten bydlak zdążył uciec do nory, jeśli tylko z niej wyjdzie. I nie mogę dłużej czekać, bo niedługo zacznie się ściemniać.

Rozejrzałem się. W kępie wrzosu leżał nadłamany patyk. Spróbowałem opuszkiem palca – powinien być wystarczająco ostry. Chwyciłem go mocno, drzazgą do dołu, i pociągnąłem wzdłuż policzka. Zabolało, ale krew się nie pokazała. Pewnie wypłynie po chwili, ale to za mało. Podniosłem jeszcze raz mój drewniany sztylet i wbiłem go ukosem w policzek, aż poczułem, że czubek dotknął języka. Pociekła krew, rzadka i gorąca. Oddaliłem się bezszelestnie na kilkaset kroków, a potem wróciłem z hałasem, wydając trwożne okrzyki. Biegłem rzucając za siebie gałęzie w korony drzew, szamotałem się w krzakach i wydawałem rozmaite dźwięki, aż w końcu upadłem jak kłoda niedaleko wejścia do jamy, tak aby mój zalany krwią policzek był dobrze widoczny. Drgnąłem jeszcze kilka razy, wierzgnąłem podkurczoną nogą i znieruchomiałem ostatecznie.

(…)