Konstrukcja dialogu

(fragment)

Wstaje od swojego stolika. Podchodzi, siada naprzeciw.

– Zostaniesz moją kochanką?

Patrzy wyczekująco. Lewa ręka przebiera lekko palcami. Krótkie paznokcie szeleszczą o marmurowy blat.

Zuzanna krzywi się z niesmakiem.

Wstał zbyt zwyczajnie. Ot tak, po prostu. Mało zostało po tym jego wstawaniu. Może najwyżej przestrzeń się lekko zakołysała. I podszedł też powszednio jakoś, niewybitnie. Mógłby przecież zbliżyć się z łopotem długiego płaszcza. W jakimś wystudiowanym trenczu spod igły Doris Hartwich: matowy kaszmir, pod szyją głębokie wycięcie bez klap, guziki z opalizującego aluminium… Albo chociaż z cienkim cygarem w zębach, czy niedbale podrzucając w dłoni monetę. Najlepiej złotą gwineę.

Poza tym zrobił to zupełnie otwarcie – każdy mógł zauważyć, usłyszeć, kawiarnia jest pełna ludzi. Ani śladu tajemnicy. I ten głos. Zagadnął, jakby chciał się dowiedzieć która godzina. Pytanie o godzinę w drodze do toalety. Na odlew.

Zuzanna bierze na koniec małego palca kilka drobinek cukru i wkłada do ust. Znikają szybko na koniuszku języka.

Skupia się i wyobraża sobie wszystko jeszcze raz, staranniej. Nawet nie zauważa, kiedy przymyka oczy.

Teraz widzi go odwróconego profilem. Odstawia filiżankę, jakby poczuł na sobie spojrzenie. Rozgląda się dyskretnie. Wstaje powoli, aby zbyt gwałtownym gestem nie zwrócić na siebie uwagi. Idzie miękkim krokiem przez salę, wciąż patrząc badawczo przez przymrużone oczy. Nogi lekko ugięte w kolanach, rozchylone palce rąk. Cichy i zwinny. Wydaje się, że przejdzie obok, do wyjścia, lecz nagle jednym perfekcyjnym ruchem odsuwa krzesło i siada przy jej stoliku. Natychmiast nieruchomieje w swobodnej pozie nad płachtą gazety. Jakby siedział tu co najmniej od tygodnia. Pyta szeptem, nie odrywając oczu od kolumny nekrologów:

– Zostaniesz moją kochanką?

Jego głos jest cichy jak szelest paznokci o marmurowy blat stolika. A jednak Zuzanna drgnęła zaskoczona.

Podejście było profesjonalne. Dyskretne, ale o wyraźnie zaznaczonym stylu. Szczegóły również są bez zarzutu: aluminiowe guziki długiego płaszcza mienią się wystudiowanymi odcieniami błękitu. Tyle, że teraz sytuacja przywodzi na myśl kontakt dwóch asów wywiadu, a nie pierwsze miłosne spotkanie. I tak dobrze, że nie skradał się przyklejony plecami do ściany.

– Masz przy sobie sztuczną brodę? – zagaduje złośliwie. Gazeta szeleści.

Ktoś przy stoliku obok ogląda się ze zdziwieniem. Zuzanna prostuje się, odkasłuje starannie, jakby bolało ją gardło, pochrząkuje.

Darujmy sobie ten etap. Niech podchodzi, jak chce. W końcu mógłby pojawić się niespodziewanie. Na przykład w momencie, gdy będzie zajęta czytaniem. Może jakiś magazyn ilustrowany? Tylko nic z tych idiotycznych kobiecych pism, bo pewnie miałaby mimowolne obrzydzenie na twarzy. Albo nagle zaczęłaby się śmiać. Tak jak wtedy w poczekalni u dentysty, gdy trafiła na fragmenty listów do redakcji. Siedzący w kolejce odsuwali się od niej z popłochem, gdy nagle wybuchnęła śmiechem i długo nie mogła przestać. Pomógł dopiero dźwięk szybkoobrotowego wiertła.

Kelnerka obserwuje ją z nienawiścią. Najlepszy stolik przy oknie, cztery wygodne fotele i tylko jedna kawa w ciągu godziny. Już kilka razy przechodziła obok, stukając znacząco obcasami. Zuzanna patrzy jej prosto w oczy nie przestając się uśmiechać i wytrzymuje tak długo, aż tamta odwraca wzrok. To zawsze działa, choć kąciki ust nieraz wydają się gęste jak ołów.

Więc może coś z polityki? Nie, to mogłoby go spłoszyć… Lepsza będzie książka. Światowa literatura, w oryginalnej wersji językowej. Po francusku, rzecz jasna. Villon? Już dawno chciała spróbować, czy da sobie radę z oryginałem, lecz chyba potrzebne byłyby jakieś słowniki, opracowania… Piętnasty wiek to nie żarty. A na stoliku trochę mało miejsca. Coś o miłości? O miłości występnej. „L’Education sentimentale”? Ale przecież to on powinien studiować poczynania Fryderyka Moreau, jeśli chce zostać jej kochankiem.

Zuzanna patrzy przelotnie w szybę kawiarni. Deszcz zacina; drobne kreski pokrywają szarą bryłę katedry. Jej kontur wygląda jak naszkicowany miękkim ołówkiem na papierowym tle nieba. Ktoś idzie drugą stroną ulicy, zasłaniając głowę przemoczoną gazetą. Tłuste tytuły najświeższych wiadomości spływają po odsłoniętym przedramieniu i brudzą nagą skórę.

W taką pogodę Vian będzie lepszy od Flauberta. Zuzanna sięga po książkę i po chwili znika cała w „Czerwonej trawie”. Żółte od zębów myśli Borisa cykają donośnie między kępami. Przydepnięte przypadkiem skomlą i uciekają, klnąc obrzydliwie po szwedzku.

– Zostaniesz moją kochanką?

Zuzanna zaskoczona podnosi oczy.

Siedzi przy jej stoliku i uśmiecha się pytająco. Trzema palcami podpiera podbródek. Druga dłoń spoczywa na marmurowym blacie. Krótkie paznokcie stukają z szelestem o marmurowy blat.

– Nie widzi pan, że teraz czytam? – odpowiada zniecierpliwiona. Patrzy z okrutnym zadowoleniem, jak uśmiech zsuwa mu się z twarzy w dół po podbródku i znika pod rozpiętą koszulą. Ręce zaczynają mu przeszkadzać. Siedzi niepotrzebny.

Zaczął zbyt obcesowo. W końcu zwraca się do kobiety, i do tego nieznajomej. Nie zaszkodziłaby odrobina delikatności. Poza tym właśnie była pochłonięta czytaniem i on powinien to zauważyć, do diabła. Nie mógł poczekać, aż doczyta do końca rozdziału? To tylko piętnaście stron. Nawet mniej, bo jest ilustracja.

Zuzanna przewraca kolejną kartkę, ale litery rozpływają się w mokre plamy, gdy patrzy gdzieś głęboko, na samo dno. W końcu książka znika. Na stoliku znowu widać tylko jej dwie ręce i pustą filiżankę.

Może zamówić jeszcze jedną kawę?

Szmer głosów przepływa przez głowę i wypłukuje myśli. Dźwięki zlewają się w jedną szarą masę, w której chwilami błyskają znaczenia:

– … próbowaliśmy mu tłumaczyć obrazowo, ale uciekał…

– …dobre, prawda? Bierze się izopirynian katmandyjski i miesza z wystałym wywarem brzozowym, w lewą stronę, po spirali…

– …mówię ci, pluń na to. Pluń w sam środek, zamaszyście a gęsto. Dawaj – możesz na mnie, pluj. Tylko cicho, bo ludzie…

– … próbowało ze dwudziestu, ale nie dali mu rady – wiesz, on był mistrzem, miał takie continuum, że ja cię przepraszam…

– …moja droga, po spirali mówiłam, a ty po przekątnej machasz…

– …nie, nie dzwoniło. Już od wczoraj mi nie dzwoniło i to mnie martwi, choć słyszę teraz lepiej. Tyle, że pulsuje tak samo…

Z zamyślenia wytrąca ją nieśmiałe chrząknięcie.

– Przepraszam, czy byłaby pani uprzejma zostać moją kochanką?

Stoi lekko pochylony w jej stronę, ręce trzyma przed sobą. Palce o krótkich paznokciach mną rondo czarnego kapelusza. Z lekkim szelestem.

Kapelusz? Kto dzisiaj nosi kapelusz?

Wyrzuca go natychmiast przez ramię, nie odrywając od niej spojrzenia. Kilka stolików dalej brzęk filiżanek, cichy okrzyk. Ktoś zrywa się z miejsca w popłochu.

– Proszę, niech pan siada – Zuzanna odpowiada życzliwie, bo kątem oka zauważa, że zawartość przewróconych nakryć wylewa się na szpileczki wściekłej kelnerki. Kelnerka wierzga nogą zrozpaczona. Mokra gruda kawowych fusów rozbryzguje się z mokrym mlaśnięciem między stolikami, ale jest już za późno: na jasnych butach dojrzewa obrzydliwa plama. Trudno będzie wyczyścić. Bardzo trudno.

– Mam na imię Franciszek – zaczyna starannie, kładąc obie dłonie na stole i zaplatając palce.

– Marek – przerywa mu Zuzanna. Stara się mówić cicho i jak najmniej poruszać ustami.

– Słucham?

– Masz na imię Marek. Franciszek mi się nie podoba.

– Ach tak, rzeczywiście, mam na imię Marek – uśmiecha się przepraszająco. – Zapomniałem. Wiesz, jestem trochę podniecony.

(…)