Wiatr

(fragment)

…w końcu udało mi się docisnąć klamrę i mogłem trochę odetchnąć, chociaż wiatr nie ustawał. W dalszym ciągu jednak wolałem dodatkowo trzymać się rękami, bo pasek przy każdym silniejszym podmuchu poskrzypywał żałośnie. Chwilami pozwalałem mu przejmować całe obciążenie porywami wiatru. W tych krótkich momentach wytchnienia rozluźniałem zdrętwiałe dłonie i z ulgą prostowałem nogi, aby umożliwić całemu ciału lekki łopot.

Byłem na zewnątrz już drugi dzień, ale dopiero teraz zaczynałem odczuwać zmęczenie. Gdy rozkołysane masy powietrza podjęły mnie wczoraj z chodnika w miejskim parku i  niespodziewanie uniosły, z początku krzyczałem z radości, upojony lotem. Szybko znalazłem się ponad gęstym szpalerem buków. Unoszony przez dłuższy czas na stałej wysokości, przeczesywałem butami korony najwyższych drzew. Wiotkie gałązki plątały się między sznurowadłami, jakby zazdrosne o to, że mogłem oderwać się od ziemi, do  której one od narodzin po sam koniec były nieodwołalnie przypisane. Odganiałem je energicznymi wierzgnięciami zniecierpliwiony, że przeszkadzają w przeżywaniu doznań zupełnie nowych i nieoczekiwanych. W końcu jeden ze śmielszych konarów, jakby w ostatnim geście rozpaczy, zakleszczył mi stopę zdrewniałym uściskiem. Uwolniłem się po krótkiej walce i choć straciłem lewy but razem ze skarpetką, wystrzeliłem jeszcze wyżej dzięki impetowi, który nadała mi sprężynująca gałąź. Wiatr natychmiast ujął mnie pod ramiona. Już uspokojony mogłem rozejrzeć się wokół i spostrzegłem pokornie układającą się u moich stóp panoramę całego miasta.

Powietrze było niezwykle rzadkie i przejrzyste, a niebo – wymiecione do czysta. Słońce swobodnie rozlewało się po dachach, zmywało szklane torsy biurowców, jarzyło się tłustym złotem w miedzianych blachach katedry, staraniami władz miasta oczyszczonych niedawno z zielonkawego nalotu. Soczyste światło wydobywało z bryły miasta osobliwe kształty i barwy, zaskakujące tym bardziej, że z napowietrznej oglądane perspektywy. Śmiałem się w głos rzucony w błękit, a choć gwałtowne podmuchy wpychały mi śmiech z powrotem w głąb gardła, niesiony nad gotyckimi łukami kościołów i aluminiowymi węzłami nowoczesnych konstrukcji, czułem się jak ich jedyny właściciel, który wybrał się na powietrzną przechadzkę, aby z wysokości ocenić stan rozległego majątku.

Huragan słabł niekiedy i wówczas, jakby umyślnie, pozwalał mi lecieć na mniejszej wysokości, z której w niezbyt szybkim przelocie zaglądać mogłem do wnętrz mijanych domów. Większość z nich miała okna zamknięte i szczelnie zasłonięte od środka, ale wiatr nie próżnował – coraz to nowe okienne skrzydło odskakiwało z brzękliwym trzaskiem, oderwane siłą od muru. Kawałki szkła osypywały się w wirujących pobłyskach, chwilę później tryskała na zewnątrz oślepionego okna muślinowa firanka. Po krótkim, bezradnym trzepocie wylatywała w niebo jak strzęp suchej mgły. Szybko nasiąkała rozrzedzonym błękitem, tonęła, aż w końcu rozpuszczała się w nim zupełnie. W owych odartych ze szkła i zasłon oczodołach okien dostrzegałem wówczas twarze ludzi.

Niektórzy patrzyli prosto przed siebie, a słysząc moje wesołe okrzyki, zauważali mnie bez zdziwienia. Bezwiednie odpowiadali jakimś półgestem, skinieniem głowy, po czym znowu wpatrywali się w przestrzeń, jakby chcąc dostrzec w niej zapowiedź następnych wydarzeń. Leciałem dalej, a oni nieruchomieli w ramach okien, niby zbiór portretów, rozwieszonych wzdłuż korytarzy ulic. Wiatr potrącał ich, szarpał kołnierzyki koszul i lubieżnie sięgał pod suknie. W końcu, ośmielony bezwolnością stojących, wpadał do wnętrz ich mieszkań. Buszował wśród książek, zuchwale trzaskał drzwiami i unosił dywany z podłóg, aż pływały na cienkiej warstwie powietrza jak na tafli niespokojnej wody. Rozkołysane żyrandole brzmiały szklanymi wielodźwiękami, a spłoszone strzępy papieru z kołowały u sufitów, próbując znaleźć drogę ucieczki.

Inni na mój widok krzyczeli przestraszeni, machali rękami i pokazywali mnie sobie wzajemnie. Kobiety załamywały ręce i zakrywały oczy dzieciom. Niektóre szarpały ramiona mężczyzn, by ruszyli mi na ratunek, lecz niezdarne próby pochwycenia mnie za nogawkę spodni czy rzucenia sznura od bielizny tylko mnie rozśmieszały. Przecież nie potrzebowałem pomocy. To raczej oni wydawali mi się pożałowania godni, bo gdy ja swobodnie krążyłem nad miastem, stali uwięzieni w wyłupionych oknach i cisnęli się przerażeni do siebie.

Leciałem więc wolny i rozogniony pędem powietrza, pokrzykując przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru, jakbym chciał zachęcić niewidzialnego wierzchowca do jeszcze śmielszych skoków z dachu na dach, zagrzać go do galopu między wieżami ratusza. Nie zwracałem już większej uwagi na ludzi, dopóki nie wpadł mi w oko potężny grubas w przybrudzonym półkoszulku.

Wychylał się z okna o świeżo wyłamanych okiennicach i krzyczał coś do mnie na całe gardło. Nie słyszałem jego słów, bo wokół było gęsto od szumu przemieszczających się zwałów powietrza, więc tylko wesoło pomachałem mu ręką. Na ten widok poczerwieniał gwałtownie, sięgnął ręką gdzieś obok i nagle rzucił w moim kierunku lśniącym przedmiotem, chyba szklanką z grubego szkła lub kryształową popielniczką. Na moje szczęście rzut był niecelny. Wściekłość grubasa wprawiła ów pocisk w tak gwałtowny ruch obrotowy, że z odległości wydawał się szklaną kulą. Opadała rozciągniętym łukiem, odbijając w sobie zniekształconą sferycznie plątaninę ulic śródmieścia. Uśmiech zamarł mi na ustach, ale to jeszcze nie był koniec. Gdy grubas zobaczył, że kula rozpryskuje się na bruku milionem iskier, z rykiem zniknął w głębi mieszkania, zapewne by zaopatrzyć się w kolejne przedmioty, którymi mógłby strącić mnie z nieba. Rzeczywiście, wkrótce pojawił się znowu i tryumfalnie błysnął w moim kierunku szerokim ostrzem chlebowego noża.

Usiłowałem zmienić tor swego lotu tak, aby umknąć z zasięgu grubasa. Jak na złość wiatr właśnie uwiązł w studziennym podwórku i prawie stanąłem w miejscu, stając się łatwym celem. Co gorsza, obracałem się mimowolnie w powietrznym wirze i co chwila traciłem przeciwnika z oczu, więc nie mogłem liczyć nawet na to, że zdołam się uchylić przed kolejnym ciosem. Kątem oka zdążyłem zobaczyć jak klęka na parapecie i przymyka oko. Stal ostrza zalśniła uroczyście i wtedy znowu zniknął mi z pola widzenia. Odruchowo napiąłem mięśnie oczekując najgorszego, lecz zamiast ukąszenia między łopatkami, poczułem krzyk grubasa. Tak, poczułem go, nie usłyszałem, gdyż od jego przeraźliwego wrzaśnięcia powietrze zawibrowało tak mocno, że odebrałem dźwięk całą powierzchnią ciała. Podmuch obrócił mnie w dół i zobaczyłem go znowu, twarzą w twarz, spadającego plecami w kierunku ziemi. W ręce wciąż trzymał nóż. Widząc mój wzrok zdławił krzyk, zebrał wszystkie siły, aby przezwyciężyć ciążenie i jeszcze ugodzić mnie ostrzem, ale betonowe dno podwórka było już zbyt blisko. Szarpnąłem się gwałtownie ku niebu, aby nie widzieć co będzie dalej. Być może ten ruch wyrwał mnie z powietrznej pułapki, bo spostrzegłem, że przestałem się obracać w miejscu i znowu lecę.

Oddychałem głęboko, starając się uspokoić. Rozpędzone powietrze wlewało się szumiącym strumieniem prosto w głąb płuc, a ja chwytałem je łapczywie suchymi wargami. Szybko dochodziłem do siebie jak otrzeźwiony z omdlenia.

Już zaczynałem rozumieć, że to nie ja leciałem swobodnie, lecz swobodnie byłem unoszony i z pewnością swoboda nie mojej dotyczyła woli. Z coraz większym niepokojem dostrzegałem nieposkromioną siłę wiatru. Oto dach budynku, który właśnie mijałem w locie w locie, drgnął, zamruczał z wyrzutem jak człowiek przedwcześnie zbudzony, potem uniósł się i wywinął niby blaszane wieczko pudełka sardynek. Z wnętrza poddasza, które już przestało być poddaszem, bo właśnie przeobraziło się w podniebie, wysypała się w przestrzeń chmara rozmaitej odzieży. Po chwili leciałem otoczony gęstwą koszul, łopoczących rękawami, wśród furkoczących obrusów i wydętych prześcieradeł. Wszystkie ptaki tego dziwnego stada garnęły się do mnie i otaczały coraz gęstszym obłokiem. Rozgarniałem je gorączkowo na boki, aby widzieć dokąd niesie mnie wiatr, lecz wciąż nadlatywały nowe: marynarki, spodnie, barwne narzuty, krawaty i bluzki, aż w końcu omdlały mi ręce i tonąłem coraz bardziej w tej gęstwie. Letnie sukienki osiadały mi miękko na twarzy, pustymi ramionami obejmowały mnie płaszcze i żakiety, ale wkrótce zauważyłem, że chmara ubrań rzednie równie szybko jak się zjawiła. Gdy delikatna futrzana pelisa otarła mi się o nagą stopę pomyślałem, iż trzeba korzystać z okazji i póki czas chwycić jakąś skarpetkę. Słońce z wolna ciemniało, a ja zaczynałem odczuwać chłód.

Dwie batystowe chusteczki minęły mnie z trzepotem, goniąc rój ubrań, powoli podążający w kierunku zachodniej części miasta niby stado wielobarwnych gołębi. Uświadomiłem sobie wówczas, że będąc w powietrzu już od kilku godzin, nie spotkałem ani jednego ptaka.

Wytłumaczeniem ich nieobecności mogła być oczywiście nadzwyczajna siła wiatru. Pamiętałem jednak swoje obserwacje jaskółek w locie. Przyglądałem się z upodobaniem ich podniebnym akrobacjom podczas wycieczek za miasto, a nadzwyczajne te stworzenia, jakby chcąc wynagrodzić mi mój niekłamany podziw, cięły bezszelestnie niebo we wszystkie możliwe strony, niby sztukę błękitnego jedwabiu. Żaden podmuch, nawet gwałtowny i nieoczekiwany, nie stanowił dla nich przeszkody. Prześlizgiwały się między warstwami powietrza bez najmniejszego wysiłku, podczas gdy ja, stojący na dole z wysoko zadartą głową, musiałem nieraz wesprzeć stopy o ziemię w mocnym rozkroku, aby nie dać się wiatrowi zepchnąć z pagórka. Teraz jednak, choć rozglądałem się pilnie, nie widziałem ani jednego ptaka.

Zakładałem właśnie pierwszą z brzegu złapaną skarpetkę, wyciągnąwszy bosą stopę prosto w opustoszałe niebo, bo wiatr obrócił mnie plecami do ziemi, gdy przypadkiem zauważyłem skłębioną szmatę, prawdopodobnie białego koloru. Drgała lekko od wiatru, nabita w kilku miejscach na stalowe żebra jednej z anten telewizyjnych, które gęsto porastały dachy. Pomyślałem z początku, że to jakaś mniej lotna sztuka odzieży oderwała się od stada i zakończyła tak niefortunnie swoją napowietrzną wędrówkę. Po chwili dostrzegłem jednak, że materiał w miejscach przebić był zbrązowiały, ciemny od plam i wtedy zaczęło się budzić we mnie niejasne podejrzenie. Gdy zobaczyłem pośród skłębionych fałd tkaniny parę butów, krzyknąłem przerażony i szarpnąłem się w dół, ku ziemi.

Wiosłowałem oszalały powietrze, wyciągałem zakrzywione palce, aby chwycić się czegokolwiek, co dałoby mi oparcie i pozwoliło wrócić na bezpieczny grzbiet miasta, między domy i uliczne latarnie, Ale wiatr był silniejszy. Dmuchnął od dołu jeszcze mocniej, jakby z drwiną chciał mi pokazać, że jestem tylko piórkiem, zeschniętym liściem w jego mocy. Unosił mnie wciąż wyżej i wyżej, aby na koniec pokazać mi widok, który ostatecznie ukazał grozę mojego położenia – niedaleko za miastem zaczynał się brzeg oceanu, do którego zmierzałem w bezwolnym locie!

Na domiar złego szybko zaczęło zmierzchać i wkrótce leciałem w całkowitej ciemności. Nie widziałem księżyca. Być może to wiatr przydusił go gęstym obłokiem. Chwilami gwiazdy przezierały przez chmury, lecz ich obecność wzmagała tylko poczucie bezdennej głębi nieba. Próbowałem wypatrywać jaśniejszych punktów, aby na ich podstawie choć z grubsza określić kierunek czy prędkość lotu, ale gdy poczułem jak chwilowo odsłonięta gwiezdna topiel wciąga mnie swoim bezmiarem, zagubiłem się w galaktykach i szybko odwróciłem głowę ku ziemi. Straciwszy jakikolwiek punkt odniesienia, nie miałem pojęcia w jakim zmierzam kierunku Pęd powietrza nie dawał żadnej nadziei na to, że wiatr może ustać. Przeciwnie, dął wciąż z jednaką siłą, niestrudzony i bezlitosny, więc przygotowałem się na najgorsze. Porzucony przez wiatr gdzieś w obrębie miasta, miałbym nikłą nadzieję na ocalenie. Czy szczęśliwy przypadek, butna przekorność losu nie mogłaby sprawić, że spadłbym w gęsty krzak jaśminu, na otomanę wystawioną dla przewietrzenia obicia czy choćby wprost w pulchną pryzmę piasku ze świeżo wykopanego grobu? To mogłoby złagodzić upadek z dużej nawet wysokości. Lecz rzucony w nocny ocean, a w jego kierunku niosły mnie przecież rozszalałe masy powietrza, przepadłbym z pewnością.

(…)