Owoce południowe

(fragment)

Być może przyczyną ciągłego rozdrażnienia i wybuchowego charakteru Koko Wariata był właśnie ten zapach, ale przecież nic nie dawało się z nim zrobić. Nie pomagało ani pranie tapicerki mieszanką wszelkich dostępnych detergentów, ani szorowanie podłogi szczotką ryżową i szarym mydłem, bezradny był żrący ług i dymiące roztwory chloru, bezsilniały szampony i dezodoranty – w furgonetce wciąż cuchnęło okropnie.

W przypływie rozpaczy Koko Wariat któregoś dnia rozebrał swój pojazd, rozkładając go niemal na czynniki pierwsze. Wszyscy sąsiedzi przeglądali wówczas stertę samochodowych części, ku własnemu rozczarowaniu nie znajdując wśród nich niczego, co mogłoby być przyczyną owego nieznośnego odoru.

– No i co, gdzie masz pan tego nieboszczyka – pytała Małgorzata, posunięta w latach lesbijka z trzeciego piętra, patrząc drwiąco na dozorcę, który zwykł przekonywać wszystkich, że gdzieś w furgonetce ukryte być muszą ludzkie zwłoki.

– Szukajcie, szukajcie, to może być tylko kawałek – palec albo coś… Mówię wam, że to trup – dozorca powolnym ruchem zbliżał miotłę do kawałka blachy, po czym odwracał go nagle jakby chciał w ten sposób przyłapać bliżej nieokreślonego winowajcę, zanim zdoła się ten ukryć przed wzrokiem bezlitosnych poszukiwaczy.

– A to? Panie Koko, co to jest?

Tulia, młoda dziewczyna, znana w okolicy z tego, że nieustannie znajdowała rozmaite przedmioty, wypatrzyła coś w stercie. Zalśniło na wyciągniętej dłoni.

– To? Chyba oko?

– Oko! – dozorca podszedł szybko, mierząc po drodze Małgorzatę powłóczystym spojrzeniem, ale zaraz przygasł:

– Ee… sztuczne.

– Nie wiem skąd się tu wzięło, to nie moje. Tylko uważajcie na części, bo dam w mordę każdemu, który coś zgubi albo zepsuje – westchnął Koko i z rezygnacją zaczął spuszczać powietrze z kół, aby się dobrać do wnętrza opon. Demontaż furgonetki dał mu się porządnie we znaki i nie miał już nawet siły na swoją codzienną wściekłość, z którą zresztą wszyscy oswoili się do tego stopnia, że nikt tu na nią nie zwracał uwagi.

Oko było przykładem mistrzowskiej roboty – starannie wyprofilowane, o przejrzystości źródlanej wody i pięknym kolorze tęczówki, który jednym kojarzył się z zielenią młodej trawy, a innym z barwą wody morskiej. Przechodziło z rąk do rąk, bo każdy chciał obejrzeć dokładnie ów rzadki przedmiot. Przyglądali mu się z uwagą, podnosili w górę pod światło letniego dnia, potrząsali nasłuchując, a ktoś nawet polizał je w przypływie emocji badawczych, ale ostatecznie zgodzono się jednomyślnie, że nie ono jest przyczyną fetoru i zadowolona Tulia włączyła je do swojego zbioru znalezionych rzeczy.

Po tym zdarzeniu Koko popadł w rezygnację i ostatecznie pogodził się ze swym losem. Jednak pozostał w nim chyba jakiś ślad nadziei, bo zawsze z uwagą wysłuchiwał rad sąsiadów i przystawał na ich najdziwniejsze nawet pomysły, mające odmienić zapach we wnętrzu furgonetki.

– To i tak nic nie da – stwierdził przybity, ale wsunął kluczyk w zamek i otworzył drzwi. Smród buchnął na ulicę rozgrzaną upałem, aż liście rosnącego w pobliżu drzewa zaszeleściły niespokojnie, a Elma cofnęła się o krok. Słysząc jej słaby okrzyk, chciał zaraz zamknąć, lecz wepchnęła go do środka.

– Dobrze, teraz niech pan zapali lampkę – rzuciła zdecydowanym choć nieco stłumionym głosem zza batystowej chusteczki, którą próbowała zasłonić nos – a kiedy tacka się rozgrzeje, niech pan rzuci te skórki. To pomoże na pewno, moja babka tak robiła!

Pomysł Elmy nie przyniósł jednak spodziewanych skutków i aromat palonych obierek z cytryny nie zabił odoru. Co więcej, razem ze skórkami o mało nie spłonął wtedy cały samochód, gdy palnik Bunsena (wypożyczony ze zbiorów Tulii) przewrócił się przypadkiem i oblał płonącym spirytusem skórzaną tapicerkę. Jedynym efektem tego zabiegu było osmalone oparcie siedzenia i zapach spalenizny. Koko jednak nie miał żadnych pretensji.

– Przynajmniej przez kilka dni śmierdziało w nim trochę inaczej – z rozrzewnieniem wspominał później.

Właśnie dzięki temu wypadkowi Koko Wariat wpadł na pomysł z amuletami.

– Jakimi amuletami? – dozorca ze zdziwienia otworzył usta, ale natychmiast dodał, nie czekając na odpowiedź. – No tylko spójrzcie, tylko popatrzcie, co oni tam robią, drzwi zepsują!

Chcąc zamaskować własne zmieszanie, pobiegł natychmiast i przepłoszył dzieci, które bawiły się drzwiami od kamienicy. Zawsze odruchowo zadawał pytania, gdy nie miał pojęcia o czym mowa i zaraz żałował swojej słabości, bezskutecznie próbując ją ukryć.

– Chodzi o amulety zapachowe – wyjaśniał Koko zadowolony. – Zawieszam w szoferce takie tam różne rzeczy, które odświeżają powietrze. Prawie nie czuć już tego smrodu, chcecie sprawdzić?

Już chciał iść do stojącego nieopodal samochodu, ale wszyscy zebrani poruszyli się niespokojnie, a matka Tulii powiedziała szybko:

– Niech pan lepiej tylko o nich opowie! Tak miło się siedzi, nikomu nie chce się ruszyć, prawda?

Przytaknęli wszyscy z podziwu godną gorliwością, choć rzeczywiście – tamtego niedzielnego wieczoru, gdy ustawili na chodniku przed domem kilka stołów i zapalili świece na białym obrusie, przyjemnie było siedzieć aż do świtu, mimo że butelki z domowymi alkoholami szybko zostały opróżnione. Pozdrawiali wesołymi okrzykami przejeżdżające samochody, machali do ostatnich nocnych autobusów, a każdy przypadkowy przechodzień był zapraszany do towarzystwa. Kiedy zabrakło nalewki czy zielonego wina, częstowano go jabłkiem, a gdy i te się skończyły – truskawkowym syropem od kaszlu, z którym nigdy nie rozstawała się Elma, przyjaciółka Małgorzaty. Koko Wariat zaś zabawiał każdego nowego gościa miłą rozmową:

– Przede wszystkim, dostałem kadzidełka od panny Tulii. Znalazła je specjalnie dla mnie – opowiadał z dumą, wskazując siedzącą naprzeciw dziewczynę, która choć ładna, sprawiała wrażenie, że ucieka z niej wszelki kolor.

– To znaczy, znalazłam je przypadkiem, ale przyniosłam specjalnie dla pana Koko – prostowała, blado zarumieniona.

(…)