Krucjata

(fragment)

Musiało być nas tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy, bo gdzie nie spojrzałem, widać było mrowie głów. Unosiły się i opadały w biegu – każda osobnym rytmem, ale wszystkie podążały w jednym wspólnym kierunku.

Niektórzy biegli szybciej, inni zwalniali, więc widziałem coraz to nowe twarze, ale żadnej nie nadążałem przyjrzeć się dokładnie, ani żadnej zapamiętać. Nim zdołałem określić myślą kształt nosa, osobliwie zawinięty na ramieniu krawat lub kolor rozwianych włosów, już ich właściciel znikał, przesłonięty innym zapamiętałym w ruchu biegaczem.

Było mi wygodnie i lekko, więc to raczej ja wyprzedzałem innych, niż sam byłem wyprzedzany. Niebo nad nami niosło się czyste, z lekka tylko wymazane chmurami – najpewniej tam wysoko wiał wiatr i wybrał sobie nawet ten sam kierunek, w którym wszyscy zmierzaliśmy. Tu, na dole, było jednak spokojnie i bezwietrznie.

Nie słyszałem żadnych rozmów, dolatywały mnie jedynie przyśpieszone oddechy i szmer kroków. Niekiedy nad jednostajny szum wybijało się furkotanie rękawów, kiedy ktoś przyśpieszał nagle, ale zaraz wszystkie dźwięki znowu zlewały się w jeden. Czasami powierzchnia tafli, którą tworzyły nasze głowy, falowała i unosiła się niespokojnie, jakby omijając podwodną przeszkodę – może jakiś większy pagórek lub głaz, który przypadkiem znalazł się na drodze biegnących.

Sięgnąłem do kieszeni po butelkę z wodą, bo ziemia była sucha i pył sięgał do gardła. Gdy przechyliłem głowę przymykając oczy przed słońcem, ktoś potrącił mnie w łokieć i woda pociekła mi po policzku. Starłem ją ostrożnie palcami do ust, bo do końca dnia było jeszcze daleko i spojrzałem niechętnie na biegnącego obok.

– Chyba pana trochę potrąciłem – zadyszał i uśmiechnął się przepraszająco. – Taki kurz, że nic nie widać, łatwo się potknąć. Mam nadzieję, że woda się nie wylała?

Był mocno czerwony na twarzy i miał spękane usta. Nie odrywał oczu od moich rąk, gdy troskliwie wkładałem butelkę do wewnętrznej kieszeni marynarki, a potem spoglądał jeszcze na jej kształt, rysujący się na mojej piersi i nasłuchiwał jak woda bulgocze w rytm kroków.

Zdawało mi się, że w jego na pozór swobodnym i lekkim biegu była jakaś skaza, ukryty błąd. Potwierdzenie moich podejrzeń znajdowałem w jego twarzy – pulsowała i martwiała rytmicznie, z każdym krokiem przepływał przez nią wewnętrzny skurcz – widoczny, choć usilnie skrywany. Mężczyzna ukradkiem zaciskał zęby aż bielały mu usta, ale gdy odwracał się do mnie, twarz wygładzała mu się w uśmiechu.

– Dzisiaj jeden potknął się o czaszkę antylopy – ciągnął niezrażony moim milczeniem. – Pewnie biegniemy przez step albo coś podobnego. Nic nie widać przez ten pył.

Przeszkadzały mi jego słowa. Nie pozwalały się skupić na rytmie biegu, więc przyśpieszyłem trochę w nadziei, że natręt wkrótce zostanie z tyłu i wmiesza się między innych. Poczułem ciężar u poły marynarki, czyżby ktoś pociągnął mnie przypadkiem? Obejrzałem się, ale zobaczyłem tylko obojętne twarze biegnących.

– Ciekawe, co tam się może przesuwać w dole pod nami, gdy tak biegniemy. Podobno w zeszłym tygodniu zachodnim skrzydłem mijaliśmy wrak autobusu. Niektórzy przebiegali przez środek, między siedzeniami. Można by im sprawdzić bilety – chciał się zaśmiać, ale tylko zakaszlał sucho, nieprzyjemnie, aż poczułem na policzku kropelkę jego śliny.

A więc nie dał za wygraną – wciąż biegł obok, mimo że przyśpieszyłem. Postanowiłem skupić się na krokach, aby utrzymywać równe tempo. Jeśli będzie tyle gadał, wkrótce zerwie mu się oddech i będzie musiał zwolnić. Znowu coś pociągnęło mnie za ubranie, mignęła czyjaś ręka. Spojrzałem podejrzliwie na jego coraz bardziej czerwieniejącą twarz, ale tylko uśmiechnął się, jakby zadowolony, że w końcu zwróciłem na niego uwagę.

– Wystarczy lekko zwilżyć usta wodą, od razu sił przybywa – powiedział patrząc na mnie wyczekująco. – A do zmroku już niedaleko.

– Dopiero minęło południe – zauważyłem.

– Od południa czas biegnie szybciej. Najgorzej jest z samego rana, ciężko rozruszać kości – odpowiedział szybko, aby podtrzymać rozmowę, ale ja znów zamilkłem, oszczędzając oddech.

Wiedziałem, że spogląda na moją butelkę, ale mylił się bardzo jeśli myślał, że dam mu się napić. Powinien mieć swoją wodę.

– Straciłem dzisiaj moją butelkę – odezwał się znowu, jakby usłyszał o czym myślę. – Taki jeden przede mną potknął się i upadł. Ten od czaszki. Akurat wtedy, gdy chciałem się napić. O mało co i ja bym się przewrócił przez tego skurwysyna.

Zmarszczył twarz i splunął pod nogi ze złością. Ktoś z tyłu zaklął i uderzył go w plecy, aż nad jego poszarzałą marynarkę uniósł się matowy obłoczek kurzu. Biegnący obok mnie zachwiał się lekko i znów zacisnął zęby.

– Czego tam! – szczeknął przez ramię, ale nie odwrócił głowy.

– A nie dość, że przez niego straciłem butelkę, to jeszcze upadł mi, bydlak, prosto pod nogi i chyba nadwerężyłem sobie nogę w kostce – mruknął i znowu spojrzał na mnie. – Południe już minęło, lecz do zmroku jeszcze daleko, jak słusznie pan zauważył. Jestem silny i dam sobie radę, ale gdyby ktoś mi pomógł – tylko odrobinę! – wówczas na pewno wytrzymam.

– Może ktoś powinien wziąć pana na plecy – zauważyłem złośliwie. – Albo na ręce.

(…)