Na wysokości

(fragment)

Na kostkach moich stóp i przegubach rąk zaciśnięte były szerokie skórzane opaski, do nich zaś, poprzez chromowane kółka, przymocowano solidnymi węzłami jutowe liny, grube na  dwa palce. Biegły od moich kończyn do wspólnego punktu połączenia, który musiał znajdować się wysoko nade mną, gdzieś we wnętrzu zwaliska chmur. Widziałem, że chmury przesuwały się rytmicznie w prawo i w lewo, w mniej więcej półgodzinnych odstępach czasu. Wnioskowałem z tego, że amplituda ruchów wahadła, którym bez wątpienia się stałem, była dość duża, ale nie potrafiłbym jej określić dokładnie.

Pod moimi plecami umieszczono deskę, a ponieważ była wystarczająco szeroka i wyścielona grubym suknem, leżałem wygodnie. W poprzek głównej deski umieszczono drugą, nieco węższą, która podtrzymywała moje rozłożone ramiona. Ona również była dopasowana do moich rozmiarów.

Mimo tych wszystkich udogodnień ktoś zadbał o to, aby pozycja, w której się znalazłem, była jedyną możliwą, gdyż nie mogłem wstać ani nawet usiąść. Kołysałem się więc, zawieszony twarzą w kierunku sklepienia, i nasłuchiwałem. Próbowałem zgadnąć co jest pode mną, ale słychać było tylko monotonne poskrzypywanie olinowania konstrukcji, na której byłem rozpięty i łagodne podmuchy wiatru. Gdy łączyłem opuszki palców, czułem jak błądzi we wnętrzu dłoni, szamoce się w chwilowej klatce mojej ręki i wtedy uwalniałem go natychmiast.

Nie wiedziałem czy jestem wysoko, czy nisko. Żaden dźwięk, żaden zapach, najmniejsze wrażenie ciepła lub zimna – nic nie dawało wyobrażenia o wysokości. Wszystko zdawało się doskonale obojętne i nieskończone. Jedynie ucisk skórzanych opasek czy kreski sznurów, niknących wysoko nade mną, dawały jakiś punkt odniesienia. Pomyślałem jednak, że i cisza może być wskazówką, ukrytą informacją o moim położeniu. Wszak gdybym był nisko, z pewnością usłyszałbym cokolwiek: kościelne dzwony, gwizdek pociągu czy głosy ludzi, zwabionych niecodziennym widokiem. Na pewno doleciałby do mnie jakiś okrzyk, a kto wie – być może w ślad za nim dotarłby tutaj kamień, posłany silną ręką. Powitałbym go z radością, nawet jeśli uderzyłby mnie boleśnie w czubek głowy, wystającej nieco poza krawędź deski, ponieważ ból dałby mi niezbity dowód na to, że jestem wśród ludzi i mógłbym przynajmniej zgadywać, jaki los mnie czeka.

Być może gdzieś w głębi kiełkował we mnie niepokój, ale teraz nie miałem czasu, aby się nim zająć. Wytężałem spojrzenie, próbując wypatrzyć między chmurami zapowiedź dalszych wydarzeń.

Przestrzeń, która mnie otaczała, nie była w żaden sposób ograniczona. Odwracałem głowę na boki, gdyż nie mogłem jej unieść – skórzana opaska otaczała także moją szyję – i wokół siebie widziałem tylko mleczny bezmiar, który w oddali przemazywał się w jednolity błękit. Gdy wpatrzyłem się dokładniej, zauważyłem, że jednolitość koloru jest tylko pozorna i już po chwili dziwiłem się, że mogłem go nazwać błękitem. Pokrywa chmur nadawała sklepieniu odcień słoniowej kości, ale jej dalekie brzegi były przesycone czerwonawymi i pomarańczowymi barwami. Tam, gdzie łączyły się z niebieskim kolorem, przestrzeń nabierała fioletowej tonacji. Dostrzegałem też ochrowe pasma i plamy ultramaryny, łuny cynobru i kobaltowe odbicia. Wszystkie te barwy przenikały się i rozlewały w sobie tworząc nowe, jeszcze nienazwane roztwory Niżej rozciągała się druga warstwa obłoków, jeszcze bardziej gęsta i spieniona, a kolory sklepienia odbijały się w niej jak w dymnej kałuży, znowu zwielokrotniając się i wzbogacając.

Przez chmury przesączyło się słońce. Zaświeciło mi w twarz, więc przymknąłem oczy i wpatrywałem się w różowe wnętrza swoich powiek. Przyjemne ciepło błądziło po ciele i już rozluźniałem napięte mięśnie, gotów oddać się łagodnemu odrętwieniu, gdy jasność pociemniała. Poczułem mocne stąpnięcie. Deska zakołysała się, zagrały liny.

Ktoś stał nade mną. Ponieważ słońce znajdowało się za jego plecami, z początku widziałem tylko ciemny kształt o świetlistym konturze, ale oczy szybko przyzwyczajały się do światła i zauważałem coraz więcej szczegółów. Wysoki i szczupły mężczyzna. Stał w lekkim rozkroku i poprawiał kołnierzyk koszuli, bielejący nad ciasnym węzłem krawata.

Obserwowałem jego dłonie, zaciśnięte na uchwycie skórzanej teczki. Palce miał wypielęgnowane, a paznokcie różowe i równo obcięte. Rozpięty gabardynowy płaszcz poruszał się na nim, gdy luźno zwisające poły wzbierały od wiatru. Poczułem, że dotknął mnie wewnętrzną stroną buta, lecz zaraz odsunął nogę.

Leżałem bezwolnie między jego stopami, a on stał bez słowa i patrzył spokojnie spod ronda ciemnego kapelusza. Zagniewało mnie to milczące wyczekiwanie.

– Przepraszam, czy zechciałby pan… Zasłania mi pan słońce – powiedziałem i uśmiechnąłem się z pewnym wysiłkiem, patrząc tam, gdzie powinien mieć oczy. Chyba uniósł brwi.

– Zgrabna trawestacja – odrzekł uprzejmie i pochylił się nade mną. Zamknąłem oczy. Poczułem, że dotyka mojego nadgarstka, zapewne sprawdzając węzły. – Nie uwierają?

– Nie, dziękuję. Bardzo wygodne.

– A deska? Nie jest zbyt twarda?

– Nawet gdyby była, nie miałbym nic przeciw temu. Leżenie na twardych powierzchniach doskonale wpływa na kręgosłup.

– Ma pan problemy z kręgosłupem? Pewnie od ślęczenia nad książkami.

Przykucnął i odpiął zamek teczki, sięgnął do wnętrza. Zauważyłem, że porusza się bez obawy, mimo że – jak podejrzewałem – znajdowaliśmy się na dużej wysokości, a konstrukcja, na której mnie umieszczono, pozostawała w ciągłym wahadłowym ruchu. Balansował ciałem z wprawą linoskoczka.

– Jest pan głodny? – wciąż zaglądał do teczki, szeleścił papierami. – A może spragniony?

– Nie, skądże – odparłem i przesunąłem językiem po zeschłych wargach, korzystając z tego, że na mnie nie patrzy.

– W desce jest otwór – powiedział i wyprostował się.

– Otwór? – nie zrozumiałem, lecz on zamilkł i nie wyjaśniał dalej, wpatrzony w kartkę papieru, którą trzymał przed sobą. Stał nieruchomo, tylko jego oczy poruszały się szybko, skacząc po wierszach pisma. Teczkę postawił z tyłu, za sobą.

(…)